Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/231

Ta strona została uwierzytelniona.

Mrugnął nieznacznie na sekretarza, a ten chrząknąwszy dyskretnie, zgarnął papiery i stąpając na palcach wyszedł z gabinetu.
Lejtan zapewne nie spostrzegł, że został oko w oko z sędzią.
Cisza zapanowała jeszcze głębsza, bo Stawrowski spojrzawszy na zegarek schował go do kieszeni. Wiedział już, że wkrótce będzie mógł spocząć po całodziennej pracy, którą sumiennie zakończy za chwilę przekazując wyniki śledztwa prokuratorowi.
Lejtanowi oczy kleić się nagle zaczęły, skamieniałe rysy rozpływały się powoli i miękły. Usnął w jednej chwili, zapadł się jak gdyby w głuchy, bezdenny mrok.
Stawrowski przyglądał mu się uważnie, a w oczach jego widniało natarczywe, niespokojne pytanie.
Mijały minuty... pięć... dziesięć...
— Erneście Lejtan! — zawołał nagle sędzia, a widząc, że student drgnął i otworzył oczy, mówił: — Słuchajcie, jak to było... Wszyscy się popili ponczem i szampanem... Wszyscy oprócz Sprogisa i... was... Sprogis, czy wy, nie — raczej Sprogis, bo on istotnie mógł i miał powody nienawidzieć księcia... Więc Sprogis nabrał trucizny do szprycki... Poszliście razem do sypialni... Tam... Siedźcie spokojnie i słuchajcie, Lejtan, aby nie przepuścić żadnego mego słowa, bo pamiętajcie, że grozi wam dożywotnie więzienie! Dalej! Poszliście do sypialni... Na łóżku spał pijany książę Panin... Zakradliście się do niego... Jeden z was przytrzymywał go za ręce i być może z lekka naciskał