Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/232

Ta strona została uwierzytelniona.

gardło, aby Panin obudziwszy się nie krzyknął, drugi... wbił mu pod język zatrutą igłę, którą powróciwszy do pracowni otarł o róg poduszki...
Przerażonymi oczami, które, zdawało się, chciały wyskoczyć z orbit, Lejtan wpatrywał się w sędziego. Na razie nie zdawał sobie sprawy, że tylko słyszy, gdyż widział kreślony przez Stawrowskiego obraz na jawie, — tajemniczy, ponury, niby wnętrze parnej łaźni łotewskiej z obrazu Sprogisa. Słyszał wyraźnie swoje imię, powtórzone dwukrotnie, lecz próżno szukał siebie na tym obrazie, wpatrzony w jeden jego punkt, gdzie z oparów i mroku wynurzała się surowa, zacięta twarz Wiliumsa i przeistaczała się w roześmiane, szydercze oblicze „Wiłkatisa“. Śmiał się i szydził potworny w swym grymasie bies! Z czego się śmiał? Kogo wyszydzał?
Sprogis nagle wyjechał do Paryża pozostawiając Ernesta na pastwę rozświetlających wszystko, zdzierających tajemnicę oczu Stawrowskiego...
Myśl ta przemknęła przez głowę Lejtana i podniosła z jakichś nieznanych mu otchłani duszy niczym niepohamowaną burzę gniewu i żądzę zemsty.
Już usta otworzył, aby powiedzieć coś, co wszystko rozstrzygnęłoby raz na zawsze, lecz w tej samej chwili ujrzał siebie zwracającego wypróżnioną szprycę Sprogisowi i usłyszał własny głos:
— Wsadziłem igłę za głęboko... krwawił...
A więc nikt inny, tylko on był mordercą i któż uwierzyłby mu teraz, że to Sprogis przygotował truciznę, włożył mu igłę do ręki i kazał zabić Panina?