Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/233

Ta strona została uwierzytelniona.

Dziki, zagnany w kąt bez wyjścia zwierz zawył ludzkim głosem:
— Nie-e-e! Nie-e-e!
Lejtan padł na kolana, czołgał się ku sędziemu, jęczał, rzęził i wył:
— Nie-e-e-e!
Wreszcie usiadł na podłodze. Z całej siły zaciskając głowę kiwał się, bezdźwięcznie poruszał ustami, jak gdyby coś żuł z wielkim wysiłkiem, podnosił i opuszczał dygocące ramiona. Stawrowski oparłszy się na łokciach przyglądał mu się długo, wreszcie rzekł spokojnie, z odcieniem współczucia:
— Dokonano ponurej zbrodni, z zawiści poczętej... Krew woła o pomstę... Gdyby ojciec wasz, pastor Michał Lejtan, był tu, zapewne ukląkłby przy was i oczy ku niebu wznosząc błagał Najwyższego Sędziego w niebiosach: „Boże na wysokościach, Ojcze nasz miłościwy i sprawiedliwy, nie gub duszy mego słabego i grzesznego syna, bo zbłądził snać na drogach rozstajnych, lecz zmyć pragnie ohydę i zgrozę swego czynu; oto bowiem staje przed Tobą i w obecności braci zbrodnię swoją wyznaje, aby zgrzeszywszy w zatwardziałości swej nie znaleźć śmierci hańbiącej i potępienia wiecznego. Amen!“
Lejtan jak gdyby nic nie słyszał.
Kiwał się rytmicznie, poruszał ramionami, niby wstrząsany niewidzialnym motorem, kurczył usta usiłując wymówić jakieś słowo — jedno jedyne, lecz mocne i zbawcze.
Musiał to słowo wyrzec choć raz, bo w nim zamknęło się teraz wszystko, co mu podszeptywały