Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/255

Ta strona została uwierzytelniona.

nem... Pastor wyjechał do doktora Zende. Mieszka teraz w Salis... nad morzem...
— W Salis... u doktora Zende? — powtórzył Sprogis.
— Tak! — potwierdziła kobieta. — Pastora przewieziono tam przed trzema dniami...
Sprogis mruknąwszy coś odszedł.
Powrócił na stację i siedział aż do rana czekając na najbliższy pociąg. W drodze dwa razy się przesiadał i dopiero przed trzecią dojechał do ubogiej, nadmorskiej mieściny rybackiej.
Dźwigając walizkę wypytywał o dom doktora. Wskazano mu go. Stał w środku miasteczka.
Sprogis w tym samym stanie zobojętnienia, które zawładnęło nim po zrzuceniu z pociągu ścigającego go wywiadowcy, zadzwonił i wszedł do czyściutkiej sieni, gdzie pachniało karbolem i eterem.
— Chciałbym się widzieć z pastorem — rzekł do lekarza, który mu sam otworzył drzwi. Nic więcej nie mówiąc stanowczym ruchem postawił walizkę przy piecu i zdjął palto.
Doktór patrzał na niego z zakłopotaniem.
— Pastor jest bardzo słaby... coś na kształt paraliżu... Jeszcze nie wiem, czym się to może skończyć... — szeptał poprawiając okulary.
— Ja na krótko tylko... Mam nadzieję, że moja wizyta nie zaszkodzi mu — mruknął cicho Sprogis i nawet uśmiechnął się, czym ostatecznie przekonał lekarza.
Doktór poprowadził go przez salonik, gdzie stały meble w białych pokrowcach, i ostrożnie uchylił drzwi.