Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/256

Ta strona została uwierzytelniona.

— Pastorze, jakiś pan pragnie widzieć was koniecznie — oznajmił przyciszonym głosem i przepuściwszy gościa zamknął za nim drzwi.
W pokoju ciemno było, bo światło dzienne przenikało jedynie przez szpary zapuszczonych drewnianych żaluzji.
Sprogis widział przed sobą wysokie i szerokie łóżko, lecz nie od razu zdołał dojrzeć leżącego na nim pastora. Jego siwa głowa i blada twarz zlewały się z bielą poduszki. Tylko woskowo-żółte dłonie o zaciśniętych palcach odcinały się od ciemnej kołdry.
Sprogis stał przy progu i nieruchomym wzrokiem patrzał na pastora.
— Przepraszam, ale nie poznaję... — rozległ się słaby głos starca. — Proszę się zbliżyć i wziąć krzesło...
Nie ruszając się z miejsca malarz odpowiedział niskim, spokojnym głosem:
— Jestem Wiliums Sprogis...
Pastor poruszył się i usiłował usiąść opierając się na lewym łokciu. Był w tej chwili podobny do dużej ryby szamocącej się na ziemi. Zdołał wreszcie unieść się trochę. Oparty plecami o poduszkę, dyszał ciężko i porywczo.
— Sprogis?... — spytał przenikliwym, ostrym szeptem. — Niemożliwe!... Chodźcie tu bliżej!
Te ostatnie słowa wymówił rozkazującym, niecierpliwym tonem.
Sprogis podszedł i stanął przy łóżku.
Widział teraz wyraźnie szeroko rozwarte, zapadłe oczy i drżące usta pastora. Patrzyli na sie-