Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/257

Ta strona została uwierzytelniona.

bie długo i groźnie nie oddychając prawie w ostrym przeczuciu tajemniczych wypadków.
Pierwszy odezwał się pastor:
— Jeżeli zaprawdę jesteś Wiliumsem Sprogisem... Wiliumsem Sprogisem, to czego żądasz ode mnie?
Sprogis pochylił głowę i podniósł szerokie ramiona. Czując skurcz, biegnący mu po twarzy, syczał przez zęby, jak gdyby wściekłość zacisnęła mu gardło:
— Czego żądam? To ja musiałbym zapytać cię o to, Michale Lejtan! Byłem już w bezpieczeństwie, lecz tyś jął wołać na mnie: „Przychodź... przychodź, Wiliumsie Sprogis, oczyść pamięć mego syna!“ Widzisz? Powróciłem na twój zew... Musiałem przyjść i nic nie mogło mnie zawrócić... a ten, kto chciał mi stanąć na drodze, — zginął... strąciłem go pod koła pociągu... czy, może zrzuciłem z mostu do rzeki... No, więc patrz! Przybyłem do ciebie... A teraz krzycz! Zwołaj ludzi, policję!... Niech mnie aresztują... wyznam wszystko... na twoim synu żadna już nie będzie ciążyła wina, bo nie był on mordercą... nie był nim Ernest Lejtan!
Pochylił się ku pastorowi i tupnąwszy nogą rzekł groźnie:
— Nie zwlekajże! Śpiesz się! Chcę, żebyś się pomścił, Michale Lejtan!
Pastor usiłował podnieść ręce, lecz prawe ramię zwisało mu bezwładnie, a żółta dłoń nie poruszała się wcale; tylko lewą ręką zaciskał koszulę na piersi.
Blada, wyniszczona twarz jego okrywała się