Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/258

Ta strona została uwierzytelniona.

cieniem niby mgłą zasnuwającą jej rysy. Głębokie zmarszczki fałdowały mu czoło, brwi się chmurzyły, oczy patrzyły surowo.
— Zawołam doktora, powiem przed tobą i przed nim wszystko, jak było, a potem naradźcie się, co mam zrobić... — rzucił Sprogis i zamierzał iść ku drzwiom, lecz pastor potrząsnął głową i szepnął:
— Stój... Pójdziemy razem do sędziego...
Sprogis obojętnie spojrzał na niego i odszedłszy od łóżka usiadł przy biurku. Dopiero teraz poczuł straszne znużenie. Siedział na krześle i niby przez sen śledził ruchy pastora.
Wzdychając i porywczo dysząc starzec walczył z niemocą. Z trudem zwlókł się z łóżka i stanął wreszcie — wysoki, przygarbiony. Siwe, rozwichrzone włosy, niby obłokiem rozmiotanym otaczały jego bladą, znękaną twarz. Posługując się tylko lewą ręką zaczął się ubierać. Trwało to beznadziejnie długo. Stary pastor był zupełnie wyczerpany ciężkim dla niego wysiłkiem i pośpiechem. Oddech jego stawał się coraz bardziej głośny i świszczący.
Spostrzegłszy to Sprogis chciał mu dopomóc.
Starzec odtrącił go ramieniem i zwróciwszy ku niemu twarz zajrzał w oczy. Stojący przed nim malarz odpowiedział mu obojętnym, zgasłym wzrokiem. Twarz miał spokojną, raczej skamieniałą, — tak jak gdyby wszystkiego już dokonał i żadnych więcej nie miał i nie mógł mieć pragnień.
— Boisz się? — spytał pastor.
Sprogis wzruszył ramionami i nic nie odpowiedział nie spuszczając oczu przed surowym spojrzeniem starca. Po długim milczeniu odpowiedział: