Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/259

Ta strona została uwierzytelniona.

— Kazałeś mi przyjść... przyszedłem i uczynię wszystko, co każesz...
Cień zdumienia przemknął w oczach pastora, lecz zniknął natychmiast w migotliwych błyskach gniewu, wybuchającego w jego nieruchomych źrenicach.
— Rozkazuję, słyszysz? — rozkazuję ci wskrzesić Ernesta! — zasyczał trzęsąc głową.
Sprogis zbladł i wzdrygnął się, bo wraz z obłędnym żądaniem starca odezwały się w nim znowu krzyczące z każdym tętnem serca słowa — „Ernest Lejtan powiesił się na rzemyku“...
— Nie mogę... — jęknął rozpaczliwie, — nie mogę! Przyszedłem, abyś mi wymierzył karę...
Starzec tupnął nogą i schwycił Sprogisa za ramię wstrząsając nim z nagle zrywającą się w nim siłą.
Z trudem łapiąc oddech wyrzęził:
— Nie znam dość strasznej kary dla ciebie!...
Stojący przed nim malarz pochylił swoją twarz, wykrzywioną skurczem. Czując na sobie oddech pastora szeroko otwierał usta i jak gdyby z głębokiej jaskini, wyrzucał głuchym głosem słowo po słowie:
— Co ty możesz wiedzieć o karach, Michale Lejtan? Ty — cichy, skromny pastor, nie znający życia?! Nigdy się nie dowiesz nawet, jaką karę już nosiłem ot tu — w sobie, nim zamordowałem Panina, a potem...
Z siłą bił się pięściami w pierś i jeszcze bardziej głuchym, zdławionym głosem ciągnął:
— ...potem rozgorzało tu piekło... wypalając wszystko... wszystko, a to, co już się spaliło, bolało