mnie jeszcze stokroć okropniej!... Stałem się płonącą żagwią... która nie gasła... zrozum! nie gasła, podsycana męką... Słuchaj... słuchaj, sługo Boży!
Nie zdając sobie sprawy Sprogis opuścił się na podłogę. Ukląkł, czy usiadł na ziemi i zacisnąwszy głowę rękami jął opowiadać.
Pastor siedział na łóżku i patrząc na mordercę wsłuchiwał się z chciwością i biciem serca. Surowe oblicze jego i pałające gniewem oczy mieniły się pod wpływem szybko następujących po sobie wrażeń.
Sprogis to patrząc w ziemię to znów mocno zaciskając powieki mówił głosem cichym, beznamiętnym, lecz starzec wyczuł prawdę i jeszcze coś ważniejszego od niej. Nie wiedział tylko, czy była to skrucha, kajanie się najszczersze, czy też rozpacz, co już nie miała żadnych granic i żadnej miary ludzkiej. Chwilami czuł się już tylko kapłanem wysłuchującym spowiedzi grzesznika; wtedy pochylał się niżej i wchłaniał każde drgnienie i załamanie głosu, wnikał w ukrytą treść padających słów, łowił każde westchnienie i najsłabszy odruch duszy.
Wkrótce przypomniał sobie jednak, że jest to głos mordercy, uświadomił, że człowiek ten związany jest niewidzialnymi nićmi z tym najdroższym, który odszedł, okryty hańbą oskarżenia, obciążony grzechem śmierci, własną zadanej ręką.
Wtedy wyprostował się, zesztywniał stary pastor, z przerażeniem, odrazą i nienawiścią jął wpatrywać się w pochyloną do jego kolan okrągłą, jasną głowę i szerokie barki Sprogisa.
Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/260
Ta strona została uwierzytelniona.