Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/261

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wszystko obmyśliłem sam, wszystko sam przygotowałem... — rozbrzmiewał jego ponury głos. — Ernest o niczym nie wiedział! Sam zamierzałem zabić Panina... już wyjąłem truciznę, lecz weszła służba... Nie wiem, co potem wstąpiło we mnie... Jakaś siła obca kierowała mną, gdym budził twego syna i wkładał mu igłę do rąk... Nie myślałem o niczym, mówiłem do niego nie słysząc własnych słów, które ktoś nieznany włożył mi w usta... działałem bez myśli i woli! Jest to prawda, bo po cóż, Michale Lejtan, miałbym ciebie oszukiwać w tej chwili? Przyszedłem tu, aby spełnić twoje żądanie i wybielić, oczyścić imię Ernesta... Teraz zwołaj ludzi, każ sprowadzić policję, sędziego... Powtórzę wszystko przed nimi... Nigdy nie żałowałem Panina, lecz Ernest... Ernest i ty wzywaliście mnie... pozwoliliście, abym zamordował wywiadowcę, gdyż musiałem tu przybyć...
Sprogis oparł głowę o posłanie i wyczerpany umilkł.
Pastor Lejtan nie odzywał się. Opuścił powieki i lewą rękę przycisnął do rozedrganego serca.
Powoli podniósł rozświetloną twarz, otworzył oczy i wzrok skierował ku górze. Cicho poruszały mu się usta szepcąc:
— Zwróciłeś mi syna... Biały, jak gołąb, czysty!... Niezgłębione są wyroki Przedwiecznego... On daje, On zabiera...
Lewą ręką dźwignął bezwładne ramię i usiłował nakreślić krzyż nad klęczącym, lecz nie mógł. Ciężka zimna dłoń opadła natychmiast i żółtą, martwą plamą legła na granatowej kołdrze.