Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/262

Ta strona została uwierzytelniona.

Sprogis wstał i znowu obojętnie patrzył na pastora jak gdyby nic nie widząc przed sobą.
Starzec podszedł do drzwi i uchyliwszy je zawołał:
— Doktorze! Proszę tu na chwilkę...
Wszedł lekarz i zdumiał się.
— Pastor taki chory i wstaje? — upomniał z przestrachem i wyrzutem.
— Doktorze, każcie Julii, aby powiedziała Marcinowi Edkwist, że chcę się widzieć z nim natychmiast... Niech się tylko śpieszy!
Po odejściu przyjaciela pastor położył się do łóżka i milczał. Sprogis — nieruchomy i spokojny — stał i nic nie widząc wpatrywał się uparcie w żółte desenie na kobiercu.
W kilka minut potem do pokoju wszedł przewalając się na krzywych nogach barczysty, ogorzały człowiek w szerokiej, czarnej kurcie z kotwicą na lewym rękawie.
Pastor przywitawszy go rzekł słabym głosem:
— Mój Edkwist, — mam do was prośbę! Bardzo bym sobie życzył, aby ten oto Aksel Ikonen mógł się przedostać do Brazylii... Mówiliście mi wczoraj, że wkrótce odpływacie tam na żaglowcu...
— Jutro już podnoszę kotwicę, pastorze! — przerwał mu żeglarz. — Płynę do Pernambuco z ładunkiem miki, azbestu i marmurowych płyt... Jeżeli pasażer posiada paszport zagraniczny, to lepiej, bo wypadnie mi zahaczyć o Rygę, jeżeli zaś nie ma, to i tak da się jakoś urządzić...