Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/47

Ta strona została uwierzytelniona.

Sprogis zaklął z cicha, Lejtan skulił się, zarumieniony po uszy.
Kelner zniknął na długo, aż wreszcie postawił przed nimi nakrycia, od niechcenia cisnął na stół niklowy półmisek ze sznyclami i rzucił w przestrzeń:
— Za chwilę przyniosę to... piwo.
Sprogis wyczuł pogardę lokaja i wstrętne, chamskie znęcanie się nad skromnymi gośćmi. Zacisnął szczęki, że aż guzy mu wyrosły poza uszami, i dobitnie wycedził:
— Przyniesiesz, drabie, piwa, a jednocześnie — butelkę... szampana!
Lokaj wyprostował się nagle i schylił w niskim ukłonie.
— Słucham, jaśnie panie... A jaka marka? Słodkie czy wytrawne?... — jąkał się sepleniąc z nadmiaru służalczej uniżoności.
Sprogis nie patrząc na niego burknął:
— Marka obojętna, aby tylko...
— Wytrawne? — poddał kelner, niżej jeszcze schylając gruby, czerwony kark.
— Tak... — skinął głową malarz.
Lokaj pobiegł spełnić rozkaz, a Lejtan zaśmiał się z ulgą:
— Chamska gęba i gorsza jeszcze chamska natura...
Sprogis wydymał wargi z cichym zadowoleniem. Uspokoił się i nabrał od razu pewności i swobody ruchów. Zbył żartem natrętną kwiaciarkę, a panience, namawiającej go do kupna wyświechtanej i zmiętej lalki, coś szepnął do ucha, że aż wybuchnęła śmiechem. Przycisnęła się doń gorącym,