Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/48

Ta strona została uwierzytelniona.

sprężystym biodrem i z chichotem pofrunęła dalej, mizdrząc się do gości.
Przyjaciele jedli i, naśladując bawiące się przy sąsiednim stoliku towarzystwo, pili szampan, zmieszany z piwem. Wydekoltowana i umalowana sąsiadka uporczywie zerkała w ich stronę, mrugając do nich znacząco, lecz w podczernionych jej oczach miotała się teraz psia pokora i chciwość na widok drogiego wina, które świadczyło o zasobności nieznanych jej gości.
Podniesiono wreszcie kurtynę i na scenie zaczęły się produkować wyniszczone, półnagie śpiewaczki-cudzoziemki i jakieś zuchwale bezwstydne tancerki; błaznowali clowni, a akrobaci zdumiewali publiczność siłą i zręcznością ruchów. Popisy szły jeden za drugim wśród wzrastającego hałasu, wybuchów śmiechu i oklasków.
Lejtan nie spuszczał oczu ze sceny. Wszystko mu się podobało, bo grało i lśniło barwami i światłem, a co najważniejsze — tak bardzo było niepodobne do ich surowego trybu życia, przyćmionego nędzą i ciężką pracą. Czuł rozkosz, że na chwilę mógł się wyzbyć wszelkiej troski i nawet myśli, — myśli, które nieraz z cichych i jasnych w mgnieniu oka przeistaczają się w zgryzotę, ból serdeczny i trującą rozpacz. Chłopak porównywał myśl ludzką do baletnicy hiszpańskiej, która wykonywała w tej chwili taniec motyla. Skierowywano na nią coraz to inną plamę kolorowych reflektorów. Zmieniała się niespodzianie. Fruwała po scenie jak barwna, podzwrotnikowa „argema“, aby po chwili upaść na deski estrady, zwinąwszy szare skrzydła ćmy, wsiąkającej w mrok.