Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/51

Ta strona została uwierzytelniona.

Podświadomie szukał kogoś, wodząc ponurymi oczami po sali. Nie wiedział jeszcze, kogo wyczuwa tym ostrym, rozbudzonym nagle instynktem, lecz coś przestrzegało go przed czającym się gdzieś niebezpieczeństwem. Przyglądał się nieznajomym, obojętnym i obcym mu ludziom na sali. Nigdy nie widział żadnej z tych twarzy nawet przypadkowo, bo rzadko wychodził z domu, spędziwszy pięć długich lat w pracowniach akademickich lub w swym ubogim mieszkaniu.
W końcu sali, na wzniesieniu mieściły się loże, ukryte prawie za zsuniętymi firankami. W głębi rysowały się niewyraźnie sylwetki bawiących się tam bywalców kabaretu. Malarz nie mógł przyjrzeć się im dokładnie przez wąskie szczeliny pomiędzy kotarami. Wtem w jednej z bocznych lóż odsunęła się wiśniowa tkanina i tuż przy barierze stanęła wytworna, szczupła postać. Jakiś młodzieniec we fraku oparł się niedbale o filar i puszczając kółka dymu przyglądał się sali.
Sprogis drgnął i znieruchomiał.
Chwilami czuł się bezbronnym ptakiem, obezwładnionym połyskiem źrenic węża, to znów drapieżnym zwierzęciem, w szalonym skurczu mięśni skupiającym wszystkie siły do gwałtownego skoku.
Lejtan natychmiast spostrzegł dziwnie zastygły wyraz na twarzy przyjaciela i spojrzał na niego z trwożnym pytaniem w oczach.
— Patrz... patrz! — szepnął do niego Sprogis. — Tam... w loży... to — Panin!