Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/53

Ta strona została uwierzytelniona.

troski śmiech Ernesta, lecz nie mógł pochwycić oddzielnych słów. Coś się w nim burzyło, w mózgu i sercu panował chaos. Ułamki myśli wirowały w głowie, a serce, niby czuły rezonator, odpowiadało im natychmiast, choć po mgnieniu zaczynało bić nowym rytmem, wytwarzając całkiem odmienne nastroje. Mięśnie prężyły mu się i kurczyły, jak gdyby miały odtrącić i zmiażdżyć tę miękką dłoń, ściskającą mu ramię nad łokciem; jakiś głos wewnętrzny wykrzykiwał bezdźwięcznie, z rozpaczliwym uporem: „Wróg... wróg... wróg!“ — lecz w tejże samej chwili nieznana Sprogisowi rozkosz fizyczna, prawie obezwładniająca, zniewalała go do biernej uległości. Bezwiednie przycisnął rękę Panina do swego boku i szedł przy nim, błędnie patrząc przed siebie. Lecz znowu wypłynęła myśl inna i wybiła się ponad zgiełk i natłok bezładnych emocji. Sprogis zaciskał szczęki i marszczył czoło. Oczy mu pochmurniały, a straszliwy chłód ścinał krew w żyłach.
— Nikczemny niewolniku, płazie! — szeptał do siebie z pogardą i nienawiścią. — Już się roztkliwiasz? Już się cofasz z pola walki? Ten arystokratyczny wymoczek raczył uśmiechnąć się do ciebie, zaszczycić kilkoma zdawkowymi uprzejmościami i już wziął cię na smycz! Zwycięzca wspaniałomyślny, łaskawie zstępujący ku zwyciężonemu!
Odsunął się prawie brutalnie od trzymającego go pod ramię księcia i ogarnął go ponurym spojrzeniem, lecz ten, zajęty wesołą rozmową z Lejtanem wcale tego nie spostrzegł.