Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/58

Ta strona została uwierzytelniona.

snych słów, gdy mówił o swej „rzemieślniczej bazgraninie“, o nędznym wytworze wyobraźni „robaka, czołgającego się w cuchnącym bagnie życiowym“; w mózgu, sercu i palcach miał ten żar nieznośny, co zmuszał go do zmodyfikowania raz po raz psychologicznej koncepcji swego malowidła, tworząc wciąż głębsze i bardziej trudne technicznie warianty, dowodząc tym, iż pierwotna praca nie była wcale doskonała, wyczuta do dna, przemyślana w najdrobniejszych szczegółach. Zdawał sobie teraz sprawę, że, zmieniając charakter obrazu, przez dłuższy czas pozostawał pod urokiem słonecznych dążeń; odnajdywał je w sobie jak gdyby jestestwo jego skoncentrowało w sobie niegdyś nieprzebrany zasób słonecznej światłości i oddawało ją teraz ni to świerki wiosenne, co sączą złocisty płyn żywicy, ni to więdnące kwiaty — ostatnie westchnienie aromatu. Jak żywica, jak woń kwiatów, był on syntezą soków ziemi i niewidzialnych drgań eteru, fal kosmicznego oceanu, wybiegających na ziemski brzeg w swym pędzie do słońca. Rozumiał, że, dopiero uświadomiwszy sobie zachodzącą w nim zmianę, budził w duszy uśpiony protest i skwapliwie wytężał wyobraźnię swoją i talent, aby czym prędzej, jak najgłębiej i jak najzuchwalej zohydzić ten, nagle znienawidzony, bałwochwalczy kult słońca. Udało mu się dopiąć celu i stoczyć tę niemą, jednostronną walkę z Paninem, lecz nie przyniosła mu ona ukojenia. Przyznawał się, że bądź co bądź podbił go czar Sfinksa i, nigdy nie ulegając żadnemu zewnętrznemu wpływowi, mając własny świat potrzeb duchowych i natchnie-