Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/60

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak! tak! — zawołał ubawiony. — Wyłącznie tylko ta okoliczność wstrzymała nas od wystrojenia się we fraki! Nieprawdaż, Wiliumsie?
Sprogis potwierdził słowa przyjaciela lekkim skrzywieniem ust.
— Nalejcie wina! — krzyknął książę do lokajów. — Wypijemy za tajemną myśl, którą noszę tu... tu!
Powiedziawszy te słowa uderzył się w pierś.
Siedząca pomiędzy nim a Sprogisem brunetka błysnęła oczami i zawołała:
— Musimy wiedzieć, za co pijemy, bo, obawiam się, że przy ekstrawagancji Romka jest to coś...
— Czego ty, moja cudna Lizeto, nie zrozumiesz, choćbym ci to tłumaczył przez cały dzień i noc! — przerwał Panin i pochyliwszy się ku niej pocałował ją w foremny kark, okryty ciemnym puszkiem.
— W nocy nie umiesz jakoś nic wytłumaczyć... — szepnęła figlarnie zżymając się od pocałunku.
— O tej porze doby jesteś niezwykle mądra, Lizeto, i wtedy nie mam ci nic do tłumaczenia, raczej ty... — odparował książę i uśmiechnąwszy się do sąsiadki podniósł swój kielich. — A więc pijmy, przyjaciele!
— Więc pijmy, więc pijmy! — odpowiedział mu słowami znanej arii z „Traviaty“ jeden z gości. Miał piękny, silny głos, którym zagłuszył zgiełk na sali zwracając uwagę i spojrzenie wszystkich na boczną lożę.
Panin nagłym ruchem skoczył ku barierze i szarpnął kotarę.