Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/61

Ta strona została uwierzytelniona.

Oczy mu pałały, świeże, niemal dziewczęce usta drżały. Cichym, syczącym szeptem mówił, patrząc na salę:
— Nędzny plebsie, pogardzani pariasi, jakim prawem wzrok swój bluźnierczy podnosicie na kapłanów ducha?!
Twarz księcia przeistoczyła się z przerażającą szybkością. Duma, oburzenie, gniew biły z niej. Panin wyprężył pierś i podniósł ramiona, stając się wyższym i pełnym sił. Oczy miotały błyskawice. Towarzystwo, zapewne, znało już zmienne nastroje i wybryki księcia, bo panowie wychylili kielichy w milczeniu i siedzieli cicho patrząc na Panina.
Milczenie przerwał Sprogis. Trząsł się ze śmiechu i nerwowym ruchem zaciskał w ręku opróżniony kieliszek.
— Plebs... pariasi?... — mówił. — Jak widzę, dla księcia-pana są oni nawozem, tuczącym jego niwę... Stara, niebezpieczna ideologia, która się zemści kiedyś... A tymczasem — kto wie — czy wśród tych, kogo pan uważa za nędzny plebs, nie znajduje się w tej chwili niezrównany, niedościgniony geniusz? Nadawanie ogólnikowych epitetów, klasyfikowanie bez ścisłych badań i szczegółowych zestawień nigdy nie bywa sprawiedliwe...
Wypowiedziawszy tak długie, jawnie polemiczne zdanie, Sprogis swym zwyczajem zacisnął wargi i pochylił głowę, jak gdyby oczekiwał walki.
Panin spojrzał na niego przenikliwie, w jednej chwili ochłonął i uśmiechając się łagodnie rzekł: