Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/66

Ta strona została uwierzytelniona.

Słowa te wykrzyknął prawie głosem przenikliwym, z lekka zachrypniętym i już nietrzeźwym.
Sprogis spostrzegł to, zrozumiał maksymalizm w wypowiadanych myślach i czczą, pełną afektacji frazeologię. Skrzywił usta pogardliwie.
Panin dolał wina do kieliszków i pochylając się ku malarzowi spytał go tonem, w którym brzmiała wyraźna pogróżka:
— Posądzacie mnie o nieszczerość przekonań?
Sprogis nic nie odpowiedział.
— No, naturalnie! — uśmiechnął się książę. — Dziwnym się wydaje Łotyszowi, synowi jakiegoś tam prowincjonalnego weterynarza, tak śmiałe „credo“ latorośli znakomitego rodu Paninów! O, tak! Mój ród przez sześć wieków pozostaje przy stopniach tronu najwspanialszych w Europie monarchów... w żyłach Paninów płynie krew carów, bo nasze prababki chętnie widziane były w łożnicach władców... my zaś nie bacząc na to maczaliśmy palce w carobójstwach, a z tajnych narad pałacowych wynosiliśmy przekonanie o słabości, zbrodniczych instynktach i nikczemności swoich monarchów... Mnie już nikt nie znęci blaskiem korony i szkarłatem płaszcza carskiego, potęgą berła i łaską płynącą ze szczytu tronu Piotra, Elżbiety i Katarzyny. Posiadam własną koronę i płaszcz, własnymi zdobyte rękami i talentem, moje berło władzy nad umysłami i uczuciami przyjaciół, wrogów i zawistników, jak również niewyczerpane źródło mojej łaski dla ludzkości... łaski słońca miłościwego...
Pochylił się jeszcze niżej i jakimś złowrogim szeptem dodał pośpiesznie: