Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/67

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nic wam nie pomoże, Sprogis! Nic! Możecie mnie zamordować, lecz pójdziecie przez życie z ogniem Prometeuszowym w piersi, bom ja go już tam zapalił... na wieki... na wieki!
Trącił się kieliszkiem z malarzem i westchnął:
— Wciąż milczycie? Nosicie w duszy pustkę lub żrącą was nienawiść...
Sprogis wzruszył ramionami, lecz i tym razem nie wyrzekł ani słowa.
— Odrzućmy wysokie tematy! — uśmiechając się zagadkowo powiedział Panin. — Nie o tym chciałem z wami rozmawiać, gdym was spostrzegł na sali... Słuchajcie, Sprogis! Na wiosnę w pałacu wielkiego księcia Konstantego otworzy się wystawa dzieł malarstwa i rzeźby pod hasłem: „Człowiek i Słońce“. Przyrzekłem dać swój obraz, nowy obraz, do którego od jutra się zabieram. Chciałem zaproponować, abyście i wy również wystawili coś nowego... Wiem, że będziemy ozdobą wystawy... Wy i ja damy razem coś ogarniającego wielką ideę, syntezę zagadnień, nad którymi nikt dotychczas nie zastanawiał się poważnie... No, no! Rozchmurzcie czoło, kolego, wyciągnijcie do mnie dłoń przyjaciela i powiedźcie — tak!
Sprogis oczy spuścił nie chcąc się zdradzić, że ogarnęło go nagłe wzruszenie przechodzące w poryw twórczy, w niepokój wymagający natychmiastowego czynu.
Zaciął się jednak i nawet w tym tak ważnym i stanowczym momencie ani słowem się nie odezwał.