Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/69

Ta strona została uwierzytelniona.

ślina, wyrastająca na piersi nagiej skały, pod wpływem pieszczoty słońca czuje upojną radość istnienia i wyłania kwiat — ten czarodziejski instrument miłosnych tęsknot, uniesień i ukojonej żądzy nieśmiertelności... To straszny i ohydny grymas człowieczej rzeczywistości! Niemal bogom równi porwali się do walki z nimi jak Ikar, Prometeusz, Herkules, zohydzili, zgasili promienny znicz boga-słońca! Musimy pokazać to wszystko, musimy doprowadzić ludzkość do stanu nowych misteriów delfickich, nauczyć ją, jak ma rozniecić w sobie zagubioną radość słoneczną. Wtedy dopiero, zapaliwszy od niej pochodnie — ogromne, jasne — skierujemy ludzkość na wyżyny — gdzie za mgłą świetlaną przebywa Duch, który jest słowem — logosem, alfą i omegą księgi prawdy, a godłem jej — słońce, Helios!
Długo jeszcze mówił Panin zapalając się coraz bardziej, pełen porywów zuchwałych i szlachetnych. Szczery zachwyt i głęboki sentyment dla całej ludzkości dawał się wyczuwać w jego dźwięcznym głosie, co brzmiał chwilami jak dzwon, bijący na alarm, to znów stawał się podobny do lekkich drgań strun lub cichego szelestu opadających liści.
Panin chodził po loży nie spostrzegając nawet, że całe towarzystwo chyłkiem jeden po drugim dawno już się rozproszyło po gabinetach. Na kanapce drzemał znużony i podpity Ernest Lejtan, pomrukując od czasu do czasu:
— Ależ — nie, pani Niusiu, nie wolno być... nie... niegrzeczną...