Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/70

Ta strona została uwierzytelniona.

Książę chodził i mówił coraz goręcej. Wydawał się teraz wyższym i szerszym w ramionach. Zniknął zniewieściały wyraz na ściągłej twarzy, oczy płonęły mu wielkim ogniem; z ust zrywały się coraz śmielsze słowa. Zdawało się, że wpadł w trans, że śni lub widzi przed sobą na jawie nieogarnięte jeszcze horyzonty, a na nich — korowód obrazów — fragmentów potężnej panoramy. Realizm form i piękno świetlnych mgieł w sposób czarodziejski tonęły tam w łunie mistycznej, wchłaniały w siebie olśniewający blask myśli i zanurzały się w głębi bezbrzeżnej wyobraźni, ni to mknące bolidy znikające w otchłani wszechświata, ni to ostatni promień słońca przełamujący się na powierzchni morza i w jego ruchomej tafli znajdujący ukojenie.
Przed oczami zasłuchanego Sprogisa znikło wszystko. Nie widział już olbrzymich zwierciadeł w brzydkich, złoconych ramach, upstrzonych wydrapanymi na szkle bezmyślnymi napisami; ściany zasnutego dymem gabinetu i czerwona portiera oddzielająca go od zgiełkliwej sali odsunęły się gdzieś daleko. Odsłaniały się jeden po drugim — bezkresne horyzonty, gdzie ręka Panina rzucała cudowne obrazy, całe epopeje ujęte w kształty, barwy, jakieś systematy filozoficzno-religijne. Skądś z daleka dochodził głos jego, niby pienie potężnego arcykapłana, dla którego nie pozostało już tajemnic we wszechświecie. Sprogis zapomniał o wszystkim, co go nieustannie dręczyło. Rozwiała się zmora „Mitu“, opuściła go zawiść i wrogość do księcia, przygasła żądza walki z nim i pragnienie zwycięstwa.