się położył. Po chwili spał już cicho pochrapując i mrucząc przez sen. Sprogis siedział przed naciągniętym płótnem i węglem szkicował przyszły obraz. Pogrążony w pracy nie słyszał pomruków studenta, ani odgłosów lekkich kroków za drzwiami w saloniku pani von Meck, ukrytymi za kotarą. Widział już przed sobą przyszły obraz i z niecierpliwością spoglądał na zegar i na leżące na stołku tubki z farbami i paletę.
Widocznie pragnął zabrać się czym prędzej do malowania, lecz czarne, matowe tło nieba świadczyło, iż do świtu pozostaje jeszcze kilka godzin nocnych. Z cichym zgrzytem sunął węgiel po płótnie, tykał zegar i pochrapywał śpiący Lejtan. Nagle jakiś dziwny dźwięk wdarł się do pokoju i jak gdyby tłukł się po kątach. Malarz podniósłszy głowę nadsłuchiwał. Cisza panowała w sąsiednim saloniku i w przedpokoju, lecz po chwili niby jęk lub łkanie rozległy się ponownie. Sprogis podszedł cicho ku drzwiom, ogarnięty drażniącym zaciekawieniem. Przyłożył ucho do drzwi. Posłyszał teraz wyraźnie zdławiony szloch kobiety i jej ciężki oddech. Położył rękę na klamce i bez szmeru nacisnął ją. Drzwi się otwarły natychmiast. W półciemnym saloniku paliła się lampka naftowa pod czerwono-żółtym abażurem. Sprogis ujrzał panią Zenaidę. Leżała na sofie z rękami przyciśniętymi do piersi. Czarny, jedwabny szlafroczek — piękne kimono japońskie — odsłaniał białe ramiona i pierś, a obfita fala rozpuszczonych włosów spływała na kobierzec. Ciężko, porywczo oddychała kryjąc twarz w poduszkę. Malarz przybladł, w oczach i na twarzy czuł
Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/82
Ta strona została uwierzytelniona.