Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/85

Ta strona została uwierzytelniona.

Istniałam... wegetowałam, jak nikomu niepotrzebny chwast rosnący przy drodze... Słońce widać zemściło się na mnie za zuchwalstwo, że ośmieliłam się oczy podnieść ku niemu i ściągnąć na siebie jego promienie dobrotliwe... Pewnego razu mąż mój bez powodu, będąc pijany strzelił do mnie... Tu, w pobliżu serca, noszę głęboką bliznę... Oddano go pod sąd i skazano... Wkrótce jednak wybuchła wojna... Na jego prośbę posłano go na front i — zginął... w Porcie Arthura...
Milczeli oboje. Pani Zenaida westchnąwszy odezwała się nagle:
— Różni bywają ludzie! Jedni spod znaku słonecznego, inni znów — przykuci do ziemi, steranej zmianami pór roku, znękanej kataklizmami, odgrodzonej od reszty świata atmosferą, w której się spalają odłamki innych planet, gdzie się załamują promienie słońca mamiąc ludzi i zwodząc mirażami. Wara od słońca tym dzieciom ponurej, od dawna zagasłej gwiazdy, bo niesie im ono zgubę!
Sprogis zacisnął szczęki i z nienawiścią patrzał na mówiącą. W głowie miotała mu się rozpaczliwa, szalona myśl — schwycić tę złowróżbną Kasandrę za gardło, zdusić, aby nie krakała w dniu, gdy rozpoczął nowy obraz, aby nie łączyła z nim swego wysnutego z chorobliwej wyobraźni pojęcia o ludziach przykutych do ziemi!
Palce kurczyły mu się i prostowały, pochylał głowę coraz niżej, gotowy do skoku, lecz znieruchomiał nagle posłyszawszy jej cichy, przenikliwy szept: