Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/86

Ta strona została uwierzytelniona.

— Musi nastać dzień, w którym pomiędzy nami — dziećmi ziemi, których jest legion, a wybranymi synami słońca rozgorzeje bój śmiertelny! Nienawidzę piewców słońca, bo jak Lucyfer porywają oni za sobą nas — przyziemne robaki, a potem zrzucają z niedosiężnych wyżyn na poniewierkę, jeszcze gorszą mękę i śmierć uwięzionego w nas ducha...
Sprogis zerwał się z miejsca i pochylił się nad leżącą.
— Coś powiedziała? — spytał szarpiąc ją za ramię.
— To, co myślę i czuję... — odparła twardym, stanowczym głosem.
Nie obejrzawszy się ani razu wyszedł i zamknął drzwi, przekręciwszy klucz dwa razy.
— Czarownica! — zaklął i usiadłszy przed stalugami jął strzepywać ścierką i szerokim pędzlem prawie wykończony szkic. Z cichym, jak gdyby żałosnym szelestem osypywał się węgiel i długo jeszcze rozlegał się szmer szmaty, uderzającej o płótno.
Po chwili Sprogis znowu szkicował szeroko rozwartymi oczami z rozpaczą patrząc przed siebie jak gdyby widział coś w oddali, za płótnem rozpoczętego obrazu i poza ścianą pracowni. Dopiero, gdy wybiła czwarta, w ubraniu rzucił się na łóżko.