Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/89

Ta strona została uwierzytelniona.

ba zarobek dałby mu możność natychmiastowego urzeczywistnienia zamiaru.
Pracownię znalazł pustą. Myjąc się i przebierając posłyszał nagle spoza drzwi szept Sprogisa i jakiś inny jeszcze przyciszony głos, którego na razie nie poznał. Zaintrygowany podszedł do drzwi i jął nadsłuchiwać. Zrozumiał wkrótce, że mrukliwy zawsze Wiliums rozmawia z panią Zenaidą. Ton głosu Sprogisa i treść toczącej się rozmowy wprawiły studenta w najwyższe zdumienie.
— Pani jest taka mądra i porywająca... — mówił zdławionym szeptem malarz. — Żadna kobieta nie działała na mnie tak, jak pani. Przysięgam, że od pierwszej chwili poruszyła pani we mnie wszystkie instynkty; wszędzie ścigają mnie myśli o pani i nieznane mi dotąd głosy odzywające się w duszy, a zrozumiałe dopiero teraz. Proszę się nie gniewać za moją wczorajszą brutalność względem pani!
— O, tak! Nie tylko przeraził mnie pan swym wybuchem, ale i zadał mi nawet fizyczny ból! — zaśmiała się cicho pani von Meck. — O, niech pan spojrzy! Jaki mam ogromny siniec na ramieniu!
— Gotów jestem zetrzeć go pocałunkiem... — szepnął znowu malarz.
— Boję się, że pan umie raczej gryźć, niż całować — odparła z drażniącym śmiechem. — Pan ma takie okrutne, bezwzględne oczy, a te zawsze zaciśnięte wargi nie potrafią nie tylko całować, ale choćby zdobyć się na łagodniejszy ton. Gdy pan wykrztusił słowo „pocałunek“, wy-