Petersburg topił się w pomroce. Żółta, zimna mgła, niby opary z dna głębokiego grobu, przelewała się poprzez granitowy parapet wybrzeża, otulała potężne szare bloki, podtrzymujące posągi dwóch sfinksów, sączyła się z poza żelaznych krat zasypanego śniegiem skweru, ze szczelin w odłupanym tynku żółtych budynków rządowych i z liści akantu, zdobiących głowice kolumn na gmachu Akademii Sztuk Pięknych. Sama ziemia nawet — stwardniała, skuta mrozem, opancerzona brukiem z okrągłych kocich łbów, kurzyła się kłębami i smugami mgły, która hamowała oddech, kleiła powieki i wchłaniała bez śladu żółte plamy palących się latarń ulicznych, chociaż zegar na wieży fortecy niedawno wybił drugą po południu.
Najciemniej i najzimniej jednak było w wąskich uliczkach, biegnących ku morzu. Ponad lodową jego skorupą unosiły się ciężkie, lepkie pasma oparów. W jednej z uliczek stała brudnoszara kamienica, odrapana, pozbawiona w wielu miejscach tynku i gzymsów nad oknami. Na parterze, tuż z okrytego lodem chodnika, można było