Był pewny, że Sprogis zechce uspokoić odpowiednio kokieteryjny przestrach pani von Meck; zawiódł się jednak w swych oczekiwaniach i zrozumiał, że słowa są półmartwym dźwiękiem, jeżeli się nie widzi odbicia wrażeń i myśli na twarzy mówiącego.
— Dlaczego pani tak zbladła? — dobiegło surowe pytanie Sprogisa.
Po długim milczeniu odparła cicho:
— Nie wiem... Nieraz myślę, jak bardzo musi obawiać się pana ten wesoły, miły chłopak — Ernest...
Lejtan tak się zdumiał, że z hałasem upuścił na podłogę szczotkę do włosów.
— A to ci domyślna babina! — mruknął kiwając głową.
Sprogis posłyszał stuk w pracowni; od razu wszedł do pokoju, spode łba patrząc na przyjaciela.
— Dawnoś tu przyszedł? — rzucił podejrzliwie.
Lejtan zaśmiał się i odparł cicho, żeby nie posłyszała pani von Meck:
— Dostatecznie długo, aby się przekonać, że i ciebie trzymają się amory, bracie! Nie wiedziałem, że po ojcu odziedziczyłeś wiedzę lekarską, i nie tylko... dla koni!
— Bredzisz... — mruknął Sprogis.
— Wcale nie! Zaordynowałeś wszakże naszej uroczej gospodyni patentowany specyfik na sińce. Słyszałem, słyszałem!
Chichotał i skakał na jednej nodze wykonując jakieś niezwykłe piruety.
Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/91
Ta strona została uwierzytelniona.