cego przepychu, panującego w najtragiczniejszym punkcie bazyliki.
Z poza arki wychodzi nagle mnich — Franciszkanin. Niesie krzesełko i sztalugi malarskie.
Tuż za nim toczy się potwornie gruba jejmość, dźwigająca skrzynkę do farb, szklankę i butelkę z wodą.
Rozmawiają głośno; opasła dama śmieje się nieprzymuszenie, ustawia karton na sztalugach i otwiera skrzynkę.
Mnich, z uprzejmym uśmiechem opowiadając coś malarce, nalewa wodę do szklanki i wrzuca do niej pędzelki.
W tej chwili spostrzegł mnie.
Wymachując szerokiemi rękawami habitu, z rozwiewającemi się końcami sznura i różańca z krzyżem, biegnie ku mnie i zaczyna, gestykulując energicznie, złym głosem coś wykrzykiwać.
Był tak wzburzony i bełkotał tak niewyraźnie, iż z trudem mogłem zrozumieć, że mam przed sobą mnicha-włocha.
Chodziło mu o to, abym natychmiast opuścił kaplicę, ponieważ bazylika miała być wkrótce przez Arabów zamknięta.
— Nic mi się nie stanie, — odparłem, wyjdę stąd, gdy znów otworzą...
— Niech pan wychodzi natychmiast... natychmiast! — krzyczał mnich, wymachując pięściami i tupiąc trepkami o kamienne płyty, okrywające szczyt Golgoty.
— Dlaczegoż ta signora może pozostać, a ja nie? — spytałem spokojnie.
— Signora chce malować ołtarz! — krzyknął mnich niecierpliwie. — Niech pan wychodzi... wychodzić!
— Ja się chcę modlić!... — powiedziałem. — Proszę zostawić mnie w spokoju...
— Wychodzić! Wychodzić! — nastawał mnich i szarpał mnie za rękaw.
Istotnie musiałem wyjść, pomny na miejsce, w którem spotkała mię tak nieoczekiwana przygoda.
Drzwi bazyliki były już zamknięte.
Mnich grecki, stojący w przedsionku, przyglądał mi się z ironicznym uśmiechem.