Przechodząc ulicami Warszawy, widzę mokre, zaśmiecone jezdnie, a na chodnikach, otoczone kamiennem obramowaniem — okrągłe pagórki żółtej ziemi. Stały tu przed rokiem niewysokie, tryskające radością zieleni drzewka. Tworzyły one bulwar na tej zgiełkliwej ulicy, okopconej benzyną samochodów. Wybujały szybko, bo gleba wielkomiejska pełna jest soków.
W pobliżu przechodzi przecinająca dzielnicę arterja kanalizacyjna.
Fosfor, siarkę, azot niesie ta żyła niewidzialna i sączy pożywkę dla drzew bulwaru.
Wiem, że tak jest, bo nad ranem, gdy znikną powiewy niedopalonej benzyny, — asfaltowanem łożyskiem ulicy płyną różne zapachy. Oddech wielkiego miasta... Zupełnie podobne do siebie wyziewy domów bogaczy i barłogów biedoty.
Stary dozorca opowiadał mi, że przed laty stała tu trupiarnia szpitala. Tuż na dziedzińcu grzebano resztki, skrawki, strzępy i kości biedaków, pokrajanych przez lekarzy i studentów medycyny.
Tyle tu się zebrało fosforu, azotu i siarki! Nieduże, wesołe drzewka miały pożywienia poddostatkiem.
Teraz, gdy przechodzę ulicą, nie widzę już ich.
Pozostały tylko okrągłe, żółte pagórki w ramach z kamienia.
Mroźna zima zabiła drzewka bulwaru. Wykopano obumarłe lipy i klony, oddano na opał do baraków podmiejskich.
Na pozostałe po nich smutne golizny przechodnie rzucają niedopałki papierosów, skórki pomarańcz, brudny papier.
Niektórzy plują na żółtą, zaśmieconą ziemię.
Nie mogę powstrzymać biegu myśli o zniszczonym bulwarze...