Trwa to tak długo i dręczy mnie tak nieznośnie, że wreszcie postanawiam:
— Pragnę słońca, nie zwalczonego przez zimne podmuchy północne! Słońca!...
Od tego zaczęła się moja podróż...
∗ ∗
∗ |
Jestem już w pociągu — Warszawa-Konstanca.
Mknie on z turkotem kół, ze szczękiem spięć, ze zgrzytem hamulców — na południe.
Przed oknami przesuwają się znane dobrze krajobrazy polskie.
Łagodne, miłe, skromne. Zwykle budzą w sercu rzewne, ciche wzruszenie, a potem namiętną wdzięczność, że to nasza ziemia, nasze łany i gaje, nasza rzeka, nasze wsie i dwory... nasze!
Nie słyszę już obcej mowy, nie spotykam nigdzie śladów twardej ręki niedawnych zaborców...
W mojem sercu długoletniego „emigranta“ tkwi jeszcze ten sentyment, ten budzący się nagle zachwyt.
Nasz kolejowiec w czerwonej czapce z naszym orzełkiem stoi na peronie i odprowadza mknący kurjer.
Przyszłe pokolenia nie będą już miały tego sentymentu i tego zachwytu. Może to lepiej, może gorzej.
Teraz krajobraz się zmienia... pagórki, lasy, urocze, malownicze widoki, białe świtki, cerkiewki ruskie i nasze stare kościoły i kościółki — murowane i drewniane.
Dostrzegam wszędzie to, co smuciło mnie i drażniło w Warszawie.
W sadach i gajach wznoszą ku niebu lub rozpaczliwie opuszczają ku ziemi czarne gałęzie nieżywe, drzewa zabite, mrozem.
Czereśnie, jabłonie, grusze, dęby, lipy...
Przeklęta zima!
Granica blisko.
Pierwszy zgrzyt wdziera się do mego melancholijno-radosnego nastroju.