Strona:F. Antoni Ossendowski - Gasnące ognie.djvu/142

Ta strona została skorygowana.
110
GASNĄCE OGNIE

Mimowoli przychodzi mi na pamięć psalm na zburzene Jerozolimy przez Nabuchodonozora:
Boże, przyszli poganie na dziedzictwo Twoje, splugawili kościół Twój Święty, obrócili Jeruzalem w budkę do chowania jabłek... Rozleli krew, jako wodę, około Jeruzalem... Dokądże, Panie, gniewać się będziesz do końca, rozpali się, jako ogień, zapalczywość Twoja?“
Tak myślałem pewnego dnia, spoglądając z otaczających miasto wzgórzy na skromny krzyż nad bazyliką i na stłoczone mrowisko zabudowań Jerozolimy.
Nagle ktoś szarpnął mnie za rękaw, a wesoły, figlarny głos krzyknął mi do ucha:
Monsieur! Riche monsieur!...
Obejrzałem się. Młody, przystojny Arab, ukazując w uśmiechu sznur białych zębów, paplał szybko poprawiając czerwony fez:
— Jutro o 8-ej rano odchodzi auto do Bejrutu. Wesołe miasto Franków: teatr, kabarety, przystępne, białe mamzele, muzyka! Bilet kosztuje tylko 1½ funta... Dam miejsce najlepsze przy szoferze. Prowadzi sam Ibrahim!... Monsieur! Riche monsieur musi się rozerwać po modlitwie do Aissa!
Było to już bluźnierstwo.
Spojrzałem na Araba gniewnie i podniosłem swoją dobrze okutą laskę.
Parsknął bezczelnym śmiechem i pobiegł dalej, nie oglądając się.