Wyruszam od bramy Jaffskiej. Mam przed sobą 10 kilometrów drogi do Betleem. Asfaltowana szosa zbiega na dół w dolinę Hinnom. Setki ścieżek wiją się poprzez skaliste zbocza gór. Wszędzie tkwią słupki z napisami angielskiemi, hebrajskiemi i arabskiemi.
Odczytuję je uważnie i informuję się w swoich notatkach, porobionych z „Dictionary of the Bible“, w którym można znaleźć wyczerpujące szczegóły o każdym zakątku Ziemi Świętej.
A więc przechodzę w okolicę „stawu węży“, wykopanego przez Nehemję; dalej widzę, „Górę złej narady“, gdzie niegdyś stała willa Kaifasza, który zwołał do siebie starszyznę żydowską i swojem podstępnem proroctwem o konieczności śmierci Jezusa dla dobra narodu, skłonił ostatecznie wpływowych Izraelitów do bezwzględnej walki z groźnym dla nich przez swoją pokorę Mistrzem; inna ścieżka prowadzi pielgrzyma do drzewa, pod którem wypoczywała Bogarodzica, niosąca swego boskiego Syna do świątyni. Drzewo to w XVII wieku spalił pewien Arab, właściciel terenu, mszcząc się za to, iż chrześcijanie niszczyli mu pole, „durra“; dalej — Bir-el-Kadismu. Jest tam studnia, przy której wypoczywała Najświętsza Panna wraz z św. Józefem w drodze do Betleem; w pobliżu tego miejsca znajduje się inny „bir“, czyli studnia trzech króli, poprzedzanych przez gwiazdę, która przywiodła ich do Żłobka. O kilometr dalej widzę napis, głoszący, że pielgrzym znajduje się w pobliżu klasztoru św. Eljasza, zbudowanego przez Greków w V wieku na tem samem miejscu, gdzie Anioł żywił proroka, ukrywającego się przed zemstą Jezabela.
W parę minut później na droge wybiegają czarne, rozzuchwalone arabiątka. Chcą sprzedać mi garść drobnych, okrągłych kamyczków. Skaczą i wołają chórem: