— Tantur! Tantur! Mośje, achetez des pois chiches! Pois chiches! Pois chiches!
W Egipcie niegdyś takież urwisy chciały wycyganić ode mnie całego funta angielskiego za żywego żółwia.
Zdziwiony tak wygórowaną ceną za pospolitego żółwia, powiedziałem wtedy jednemu z łobuzów:
— Za zwyczajnego zwierzaka żądacie tak drogo, jak gdybyście sprzedawali mumję Ramzesa?
— Yes! — odparł z bezczelnym śmiechem. — Jest to starożytny żółw! It’s a genuine antiquity!
Po tej odpowiedzi pokazał mi język i uciekł.
Byłem więc nader ostrożny z temi „pois chiches“, sprzedawanemi mi na skręcie drogi do Tanturu.
Znowu zajrzałem do swoich wypisów z „Dictionary“, szukając tej mniejscowości.
— Tantur... Stał tu niegdyś klasztor św. Sergjusza... szpital, ufundowany przez rycerzy maltańskich... Jest! Legenda, Chrystusem... Zbawiciel przechodził przez pole i, ujrzawszy siewcę, zapytał go, co rzuca do bruzdy? Wieśniak przez żart odpowiedział: „Sieję kamienie!“ Gdy nastał czas zbiórki, groch okazał się skamieniałym.
Te „autentyczne“ pois chiches arabiątka chciały sprzedać naiwnemu pielgrzymowi.
Skwar dolegał mi dotkliwie, więc, zamiast nabycia kamyków, kazałem chłopakom skoczyć do pobliskiej budki po wodę sodową. Ugasiwszy pragnienie, ruszyłem dalej.
Na ostrym wirażu szosy spostrzegłem turystów, którzy wysiedli z auta i oglądali dość strome urwisko, usiane skałami i osypami.
Jeden z cudzoziemców opowiadał głośno swoim towarzyszom o jakimś polskim inżynierze, który odbył długa podróż samochodem z Polski przez Egipt i tu, pomiędzy Jerozolimą i Betleem, zginął, stoczywszy się wraz z samochodem na dno najeżonego kamieniami wąwozu.
Tuż przy rozpalonej, tchnącej żarem i topniejącym asfaltem szosie ujrzałem wkrótce zwykłą, na każdym kroku spotykaną na muzułmańskim Wschodzie kopulastą „kubbę“ — kaplicę, czy grobowiec.