Strona:F. Antoni Ossendowski - Gasnące ognie.djvu/193

Ta strona została skorygowana.
151
MIASTO Z PROROCTWA

Omal nie wyściskałem betleemskiego kupca, on zaś prawił dalej w swej dziwacznej angielszczyźnie, lecz po chwili przeszedł na język polski.
Nie był to język godny Słowackiego lub Mickiewicza, lecz w każdym razie przypominał naszą mowę.
— Bywał ja we Lwów i Warszawa... Jeżdżałem do Kraków i Lublin... W Wilno pisał listy do druha... Woził różańce, krzyżyki, kropielnice... Dużo sprzedawał...
— A w Wilnie ma pan wspólnika? — spytałem.
— Tak, tak! — ucieszył się. — Dobrego Żyda, bardzo dużo sprzedaje mój towar... An excellent boy... Très bon garçon... Karosz czełowiek... Dobry człowiek!
Z trudem udało mi się rozstać z nowym przyjacielem, bez przerwy opowiadającym mi, jakich biskupów, prałatów i kanoników znał w Polsce, tej very christian country.
Słońce już znikało za górami.
Musiałem się spieszyć do domu, aby zdążyć na kolację, bo mój opiekun biskup Fellinger, nie lubił, gdy się goście spóźniali lub nie zjawiali przy stole w refektarzu z herbami Habsburgskiego imperjum.
Zresztą miał na mnie baczne oko jeszcze i ktoś inny: nasz miły wice-konsul, p. Jerzy Statkowski, który późnych eskapad moich nie pochwalał.
Gdy powracałem przylepił się do mnie jakiś chłopak.
Naturalnie — guide!
— Pokażę panu mauzoleum Dawida!... — rzekł z pewną miną.
— Nie! — odparłem krótko i stanowczo.
— Zaprowadzę do groty „Mogharet es Sitti Mariam!“ — ciągnął już znacznie skromniej.
— Co to jest? — spytałem.
— Grota, w której na kamienie upadło kilka kropel mleka z piersi Matki Jezusa! — zawołał głośno i radośnie.
— Nie!
— Pole Rut...
Pole Rut? Zaglądam do swoich notatek.
Boaz, bogaty obywatel Betleemu spotkał piękną i cnotliwą Rut, wdowę po Moabicie Cheljonie, która żęła jęczmień na jego polu i wkrótce poślubił ją. Starszyzna miasta, dając