Docieramy do Napluzy, zbudowanej na miejscu starej stolicy Samarji — Sichemu. Tu zwiedziłem synagogę Samarytanów i oglądałem starożytny, fenicyjskiem pismem pisany w pierwszych wiekach naszej ery zwój Zakonu, przechowywanego na wałkach.
W Napluzie opuścił samochód jeden z Arabów, podróżujących ze mną.
Stajemy wkrótce w Samarji, ostatniej stolicy dawnego państwa. Wznosi się tam teraz nowe miasteczko Sebasta, które poważnie ucierpiało od trzęsienia ziemi. Ruiny starego miasta pozostały jednak. Zwiedziłem tu meczet Nebi Jahia, przebudowany z dawnej bazyliki św. Jana Chrzciciela, oraz wykutą w skałach kryptę, która ma być grobowcem nieustępliwego proroka zajordańskiego, „lwa ryczącego“, wroga rozpustnych, zmysłowych niewiast króla Heroda.
Za Betulją zatrzymujemy się na dłuższy popas w Dżeninie.
Szofer ma zamiar zmienić oponę, zaopatrzyć samochód w benzynę i radzi mi napić się kawy.
Ja jednak, zamiast do kawiarni, poszedłem rozejrzeć się po okolicy, bardzo malowniczej.
Droga, otoczona kaktusami, nazywanemi „figami berberyjskiemi“, tak dobrze mi znanemi z podróży po północnej Afryce, biegnie wśród ogrodów owocowych z figowcami, drzewami pomarańczowemi, palmami daktylowemi i winem.
Przechadzka zabrała mi dobre pół godziny.
Powracam do samochodu. Stoi na tem samem miejscu. Ani szofera, ani pasażera — Araba nie spostrzegam. Wypytuję właściciela kawiarni, czy szofer opatrzył już maszynę.
— Nie! — odpowiada. — Poszedł z pasażerem na miasto.
Upał dokucza straszliwie. Niema rady — wypijam filiżankę mocnej kawy. Dobry trunek na pragnienie i znużenie!
Mija jeszcze pół godziny. Zjawia się szofer, wesoły, jak szczygieł, bezczelny, jak prawdziwy Arab, już nieco cywilizowany.
— Jeszcze kwadransik! — mówi. — Pasażer nasz zaraz powróci. Załatwia na mieście parę sprawunków!
Uśmiecha się chytrze i żąda kawy.
Po kwadransie mówię dość zjadliwie: