Strona:F. Antoni Ossendowski - Gasnące ognie.djvu/240

Ta strona została skorygowana.
190
GASNĄCE OGNIE

— Sprawunki nie są dotąd załatwione. Tracimy czas na czekanie!
— Jeszcze trochę! odpowiada i wypija piątą filiżankę kawy, czarnej, jak noc.
Czekamy znowu pół godziny.
Wreszcie wstaje i stanowczym głosem mówię:
— Ruszamy! Ani chwili więcej nie pozostaną w Dżeninie!
Na poparcie swego żądania pokazuję pewien, mocno działający dokument angielski.
Szofer w milczeniu siada do kierownicy i wkrótce wyjeżdżamy za miasto.
Tu drab staje i jeszcze przez kilka minut trąbi wściekle. Nic nie pomaga! Nasz pasażer ulotnił się, jak kamfora.
— Może oszukał was i umknął, żeby nie płacić za przejazd? — robię domysł.
— Eh, nie! — odpowiada. Ma tu sprawunki do załatwienia... różne interesy.
Umilkł, a po chwili dodał:
— Kupuje tu trzy osły, muła i nową, młodą żonę...
— Ach, tak! — wołam ze wściekłością. — Natychmiast ruszamy dalej!
Skoro ten przeklęty Arab puścił się w konkury małżeńskie, możemy w Dżeninie czekać na niego do rana. Skąd ja mogę wiedzieć, czy nie urządzi on na poczekaniu uczty weselnej, a ja będę stał w kurzu na drodze?
Pędzimy dalej.
— Dokąd miał jechać ten pasażer? — pytam.
— Do Nazaretu.
— To może tam dojechać z nową żoną na osłach i mule. Zresztą kursują tu autobusy! — mówię, aby uspokoić szofera.
— Ten sidi — to bogaty kupiec, on autobusem nie pojedzie! — wzdycha wyga i zdejmuje swój czerwony fez.
— A zatem niech maszeruje na piechotę! — krzyczę ze wściekłością. — A z wami porozmawiam po powrocie do Jerozolimy...
Wiem doskonale, że nie będę z nim już nigdy rozmawiał, ale chcę go nastraszyć.
Zerknął na mnie czarnemi oczami podejrzliwie.