Strona:F. Antoni Ossendowski - Gasnące ognie.djvu/260

Ta strona została skorygowana.
206
GASNĄCE OGNIE

Gdy w Jerozolimie dowiedzieli się moi przyjaciele, że zamierzam w lipcu jechać do Bagdadu, wszyscy odradzali mi, twierdząc że nie jest to sezon dla eskapady tego rodzaju z powodu zupełnie nieznośnych upałów, od których w ubiegłym roku poważnie rozchorował się jeden z konsulów.
Odpowiedziałem im, że (widocznie, zapomnieli o tem moi druhowie!) niespełna trzy lata minęło od chwili, gdy w swoim namiocie na Wybrzeżu Kości Słoniowej z podziwem przyglądałem się termometrowi, wskazującemu nie mniej nie więcej, jak +60° C w cieniu! Czułem się tam wcale niezgorzej, bo przecież tygodniami całemi błąkałem się po dżungli w poszukiwaniu hipopotamów, słoni, bawołów i lampartów.
Wtedy spróbowano nastraszyć mnie tem, że przejazd przez pustynię szlakiem Damaszek — Bagdad jest niebezpieczny i, że kilka miesięcy temu Beduini zamordowali żonę konsula francuskiego.
— Panowie — odpowiedziałem, — przebiłem się przecież przez całą Syberję i Mongolję!!
Wtedy przyjaciele moi machnęli ręką i powiedzieli:
— Jak tak, to jedź na zdrowie!...
Przez grzeczność nie dodali:
— Na złamanie karku...
Co do mnie, to radbym był spotkać się w pustyni z Beduinami, a nawet dostać się do niewoli.
Na Allaha! Potrafiłbym porozumieć się z tymi rycerzami pustyni i dojść z nimi do ładu. Może być, udałoby mi się nawet przeciąć z nimi pustynię w kierunku południowym, na co obecnie władze angielskie nie dają zezwolenia.
Wchodzę do biura Nairn Company.
Zamówiono dla mnie pokój w hotelu „Victoria.“ Wyjazd jutro, o 7-ej rano.
— All right! — odpowiadam i idę za tragarzem, niosącym dwie moje walizki.
Po kąpieli i kolacji wychodzę na miasto.
Na każdym kroku — kawiarnia, a w niej Arabowie, Syryjczycy, Lewantyńczycy, Żydzi i trochę francuskich piechurów — murzynów sudańskich.
Szerokie, rozpłaszczone nosy afrykańskie rażą w otoczeniu orlich, drapieżnych dziobów arabskich, ale sudańczycy czują