Strona:F. Antoni Ossendowski - Gasnące ognie.djvu/261

Ta strona została skorygowana.
207
W PRZELOCIE

się doskonale i mruczą coś, przyglądając się przechodzącym niewiastom, okrytym „czarczafami“.
Śmieją się murzyni, błyskając kłami ludożerców.
Odróżniam wśród tych czarnych ludzi — afrykańskich znajomych-murzynów szczepów Bambara, Malinke i Sussu.
Dobrze im tu! Gorąco, sytno, pracy żadnej, a na wypadek powstania w Dżebel Druz można pokazać, co umieją czarni wojownicy dawnego imperjum Gana.
Wiedzą oni o tem i czują się rozkosznie na syryjskich wywczasach.
Zatrzymuję się przed sklepikiem z tytoniem.
Czasem dobrze jest być palaczem! Ten nałóg, jak żaden inny, dopomaga do zawarcia nieraz bardzo pożytecznej znajomości.
Rozmawiam ze sklepikarzem — opasłym, czerwonym, jak burak, Francuzem.
Pokazuje mi przeróżne papierosy i zaleca miejscowe syryjskie ze złotemi ustnikami.
Zapalam... Tytoń słaby, aromat przypalonego oleju, ale — ujdzie.
Rozmawiamy o różnych rzeczach. Dowiaduję się, że dyrektorem monopolu w Syrji jest mój rodak, p. Tadeusz Gutowski.
Postanawiam odwiedzić go na powrotnej drodze, gdy dłuższy czas zabawię w Damaszku.
Mój znajomy pod sekretem zwierza mi się, że w „cette maudite Syrie“ nie jest tak spokojnie, jakby należało. Oskarża o to Anglików, intrygujących przeciwko Francji, z nienawiścią mówi o Druzach, którzy, ani rusz nie chcą uważać trójkolorowej flagi Francji za swój sztandar narodowy.
Bandits! – mruczy papierosiarz i zaczyna wychwalać generała Sarrail’a za stanowczość, z którą zbombardował Damaszek.
Do okienka podchodzi dwóch poważnych Arabów, a mój sklepikarz zachwyty swoje nagle przerywa, witając klientów wschodnim „Salamem.“
Śpię marnie w dusznym, gorącym pokoju, bez najlżejszego chociażby przewiewu. Zasypiam dopiero o świcie, lecz o 5-ej budzi mnie jakiś brudny, natrętny Arab.