Narazie auto pędzi bez żadnej drogi przez step, twardy, kamienisty, przerywany zrzadka tylko pasmami i niskiemi wydmami przyniesionego zdaleka piasku.
Jakieś twarde, pełne kolców i ostów, suche krzaki wyrastają z ziemi.
Myśl moja odtwarza nagle podobne krajobrazy zachodniej Gobi, północnej części Sahary, okolice oazy Figuig, a także pustynne miejscowości „brussy“ Sudanu.
Autobus nasz biegnie całym pędem naprzełaj, bez dróg i wiech.
Jest podobny do okrętu w morzu, bo przewala się z boku na bok, zanurza się w piasczystych wykrotach i znowu wybiega na równinę, ścigany przez gęste chmury białego i czerwonego kurzu, piasku, drobnych kamyków i odłamków krzaczków porwanych na strzępy, zgniecionych.
Szofer prowadzi wóz, trzymając się śladów kół autobusu, który przechodził tu przed trzema dniami.
Po godzinnej jeździe spotykamy takiż autobus Nairn’a, zdążający z Bagdadu do Damaszku. Stajemy. Szoferzy dzielą się wrażeniami i nowinami.
Dowiaduję się od nich, że w pustyni panuje cisza i spokój.
Gdzieś, co prawda, widziano ślady ognisk jakiejś małej bandy Beduinów i słyszano dalekie strzały. Niezawodnie synowie pustyni załatwiali, jakieś osobiste porachunki koczowników pustyni, co nie może obchodzić ani Anglików, ani Francuzów. Tolerancja przedewszystkiem, jeżeli nic to nie kosztuje białych opiekunów i wychowawców!
Ruszyliśmy dalej i wkrótce ogarnęła nas kamienista, piargowa, naga i jałowa pustynia; posiadła ona nas z jakimś złośliwie radosnym skwirem swego piasczystego, ognistego oddechu.
Autobus przecina pas, gdzie się łączą ze sobą pustynie El-Harra i Badiet esz-Szam, która rozpostarła się aż do Ard-el-Udian, urywającej się na prawym brzegu Eufratesu.
Siedzący naprzeciwko mnie oficer angielski pokazuje swoim kolegom wyrastające nagle poza horyzontem małe pagórki, nieraz pojedyńcze skały i sypie, jak z rękawa, arabskiemi nazwami: