jednako zrozpaczonych i ciskających w ostatniej chwili życia swego przekleństwo bluźniercze.
Teraz Arabowie wożą pasażerów najlepszemi maszynami, a puszczają się w daleką i niebezpieczną drogę dopiero wtedy, gdy benzynowy, ciężki „okręt“ Nairn’a opuszcza Damaszek lub Bagdad.
Wiezie on bowiem ze sobą cały warsztat mechaniczny, duże cysterny z benzyną i wodą, zapas smarów i poza tem dwu wprawnych mechaników, którzy dopomogą w wypadku awarji prywatnej maszyny.
Oprócz tego nasz „autocar“ gwarantuje bezpieczeństwo jaknajwiększe, bo w południe, gdy będziemy już daleko za granicą syryjsko-mezopotamską, czyli na terenie Iraku, spotkają nas Fordy policyjne i będą konwojowały aż do Nowego Babilonu, gdzie już żadne niebezpieczeństwo zagrażać nam nie może.
Istotnie po paru godzinach drogi spostrzegamy na horyzoncie dwa samochody. Zbliżają się szybko ku nam.
Na każdym tkwi kulomiot ustawiony przy szoferze.
Pięciu czarnych, spalonych na węgiel Beduinów stanowi załogę każdego strażniczego automobilu. Dowodzi niemi sierżant w angielskim mundurze „chaki“ z jakiemiś literami na ramionach.
Dziwny wygląd mają ci policjanci pustyni! Są to Beduini, chudzi, wysmukli, jak gdyby ich z suchych rzemieni spleciono.
Z pod białych, czarnych i czerwonych zawojów, ozdobionych złotemi sznurami i takiemiż gwiazdami „Królestwa Iraku“, spadają im na ramiona krucze loki. Ponurym ogniem błyszczą czarne, przenikliwe i nieprzeniknione oczy.
Obwieszeni pasami z ładunkami, stróże pustyni mają ciężkie karabiny angielskie, głownie noży wyglądają z poza rozwiewających się poł burnusów.
Witają nas milczącym „salamem“, przykładając sobie palce do czoła, warg i piersi, poczem odjeżdżają, to pedząc zdala po obu stronach naszego autobusu, to wybiegając daleko naprzód i czarnemi oczami oglądając horyzont.
Myślałem nad tem, dlaczego tak ponure spojrzenia rzucają ci ludzie zbrojni?