Powracaliśmy z Babilonu, ogarnięci dziwnem wrażeniem i uczuciem smętnej goryczy wobec podkreślonej tu z niezwykłą siłą owej „Vanitas vanitatum.“
Do tego przyczynił się jeszcze opuszczony dom mieszkalny i gościnny niemieckiej komisji archeologicznej, od wybuchu wojny zapomniany, brudny, nikomu niepotrzebny.
Horda natrętnych przewodników — Arabów z Kweriszu, z których każdy pretendował do tyłułu official guide’a i nazywał się Ibrahim, literalnie obsiadła nas. Przy wypłacaniu honorarjum nie mogliśmy ani rusz się połapać, z miłym de Vos’em któremu z dziesięciu „Ibrahimów“ mamy zapłacić dwie rupje. Wszyscy ci „Ibrahimowie“ byli tak szalenie do siebie podobni! Możliwe, że są braćmi lub nawet bliźniętami te „czarne głowy,“ o panowanie nad któremi błagał bogów pyszny Nabukadnezar.
Podczas naszego błąkania się wśród ruin Babilonu, na szczęście mieliśmy tylko jednego dorosłego „Ibrahima“ i jakieś roześmiane, zwinne „Ibrahimiątko,“ co chwila znajdujące w rumowiskach to pierścień, to kolczyk, to cegiełkę lub ułamek amfory, a wszystkie autentyczne, bo ze znakami starożytnego pisma. Obfitość tych przedmiotów zmusiła mnie do obserwacji z pod oka. Niebawem przekonałem się, że to Ibrahim nosi w zwojach swego brudnego burnusa całe muzeum, nieznacznie oddaje to i owo Ibrahimiątkowi, a ten nicpoń z okrzykiem udanej radości schyla się i wydobywa „a real antiquity“ z pomiędzy kamieni lub ze stosu gruzów.
Gdy jednak wynurzyliśmy się z ruin, cała wieś obstąpiła nas, a każdy jej obywatel gotów był cośkolwiek nam sprzedać. Doprawdy, można tu było zaopatrzyć w starożytności babilońskie drugie British Museum, a nawet nabyć tak rzadkie przedmioty, jak... weksel Nabupalassara. Kto wie?