Mój Arab załatwił swoje sprawy szybko. Powrócił zadowolony i, zacierając ręce, rzekł wesołym głosem:
— Jestem gotów! Jedziemy! Przed 11-tą zdążymy do Bagdadu. Dobrze się stało, bo obawiałem się, że wypadnie zanocować w świętem mieście.
Jednak przed odjazdem poczęstował mnie kawą. Dopiero po trzeciej filiżance usadowił mnie w „Minerwie“ i ruszył całym pędem.
Wyczerpany i rozbity powróciłem do Bagdadu przed północą. Trzymano nas długo na przeprawie, gdzie zgromadził się tłum „tragarzy śmierci“ i wynikły jakieś spory co do kolejności wstępu na prom.
Myślałem o „Campo Santo“ muzułmańskiem.
Cmentarz ten istnieje bez przerwy 1300 lat.
Czy ktoś, choć w przybliżeniu wie, ile miljonów ludzi zamknęła w sobie ziemia Kerbeli? Kto ze znakomitych ludzi Islamu znalazł tam miejsce ostatniego spoczynku? Czyje łzy wżarły się w tę ziemię rozpaloną, okrytą odłamkami kości ludzkich, może należących niegdyś do wspaniałych szachów teherańskich, do różnych kalifów bagdadzkich, do nędznicy z wertepów dżamijskich, do trędowatego derwisza, lub do nieznanego poety, tworzącego dla piękna, nie dla sławy zawsze prawie ukrywanego imienia?
Któż teraz wskrzesi wspomnienia o ludziach, leżących pod szaremi, bezimiennemi kamieniami?...
Strona:F. Antoni Ossendowski - Gasnące ognie.djvu/340
Ta strona została skorygowana.
278
GASNĄCE OGNIE