Strona:F. Antoni Ossendowski - Gasnące ognie.djvu/345

Ta strona została skorygowana.
283
CIENIE... CIENIE...

pacjent poczuł się znacznie lepiej i, co najważniejsza przy jeździe samochodem, — spokojniej.
W Azji, zawdzięczając aspirynie, salicyli, jodynie i tymże proszkom, słynęłem wśród Sojotów, Mongołów i Tybetańczyków za „ta-lama“ — wielkiego lekarza, ale i tu w zakurzonym, rozpalonym angielskim autobusie moje zdolności lekarskie wzbudziły poszanowanie.
„Tommy“ uśmiechali się do mnie życzliwie i częstowali tytoniem mocnym, jak czarny proch; ukojony Anglik nalał mi pół szklanki whisky, która zmieszana z wodą mrożoną bardzo mi smakowała, a Arab uśmiechnął się do mnie obiecująco.
Siedzieliśmy naprzeciw siebie, zapytałem więc, czy istotnie jest osobą duchowną.
Parsknął śmiechem i odparł:
— Nic podobnego! Jestem szefem policji w Bagdadzie.
— Ależ nie dlatego chyba Arabowie całowali pana po rękach?! — zawołałem zdumiony.
— Oczywiście, że nie! Pochodzę z rodziny, spokrewnionej z kalifem Husseinem — odpowiedział policmajster bagdadski.
Seyd?...
Yes, I am! — potwierdził z dumą. — Tak!
Z trudem powstrzymałem się od pytania: czy nie myśli on, że biedak Hussein na widok jego anglo-irakskiego munduru policyjnego codziennie trzy razy przewraca się w swoim grobowcu?
W Rahmadi zajęliśmy miejsce w dużym autobusie, który dojeżdża tylko do tej osady, gdyż przez piasczystą część pustyni przed i za Eufratesem nie mógłby przejść ten ciężki olbrzym sześciokołowy.
Znowu kamienista pustynia, znowu ten sam szlak, wytknięty oponami wozów Nairna, znowu te same Fordy strażnicze i znajome, czarne, ponure oblicza zbrojnych Beduinów.
Skwar i kurz, huk, turkot, brzęk i wstrząsy autobusu, przytłaczająca cisza, która się rozparła na piersi pustyni, jak zmora ciężka i złowieszcza, zmęczyły mię w końcu.
Zacząłem drzemać w fotelu. Jednak hełm nie pozwalał mi wygodnie oprzeć się plecami, węc zdjąłem go i położyłem