Posilałem się przy jednym stole z moim pacjentem Arabem, który czuł się już znacznie lepiej.
Po kolacji zaprosił mnie do koszar swoich beduińskich policjantów.
Tu, jak wszędzie, synowie pustyni spotkali go, przyklękając przed „syedem“ i całując go po rękach.
Usadowiono nas na miękkiem posłaniu, okrytem kobiercem i poduszkami, a sierżant z niskim ukłonem podał nam drobne filiżaneczki mocnej, czarnej i gorzkiej kawy, trzymając naczynka w obu dłoniach.
Arab przemówił do policjantów, stojących przy ścianach, niby nieruchome, ciemne karjatydy.
Natychmiast usiedli. Jeden z Beduinów wyciągnął z za pasa małe skrzypce, przypominające kaukaską „zurnę“, i zaczął brzdąkać.
Po kilku taktach rozległ się śpiew — ponury, monotonny, jakgdyby wicher wył poza murami Kasr el Rutba...
Po każdej zwrotce śpiewaka, chór powtarzał ostatnie słowa jego.
Arab, pochylając się ku mnie, tłumaczył mi sens tej pieśni dzikiej, niemal groźnej.
Beduini przypominali sobie dawne dzieje i zamierzchłą sławę koczowniczych szczepów, wyliczali szeichów plemienia Aneza, Heddina, Beni-Chaled, Mauali, Ibn-Rustar, Ibn-Dżebur; imiona Ben Abdallah, Abd-el-Saud, Dżafar ben Hassan i dziesiątki innych, niby litanja nieskończona, padały w półzmroku koszar, wznoszących się w sercu zaczajonej, znękanej i nigdy nie ukojonej pustyni.
Nagle podniosłem głowę. Przebrzmiało i utonęło w potoku innych znajome imię...
— Tadż-el-Fahr-abd-el Niszaan? — zapytałem Araba. — Czy dobrze słyszałem?
Policjant przerwał śpiew i powtórzył sierżantowi moje pytanie.
— Tak! — odparł Beduin. — Tadż el-Fahr-abd-el-Niszaan był szeichem szczepu Fedaan... Było to dawno... może tysiąc lat temu, a, może, jeszcze dawniej...
— Proszę powiedzieć tym ludziom, że szeich Tadż el-Fahr był moim rodakiem, bo pochodził z Lechistanu, a pu-
Strona:F. Antoni Ossendowski - Gasnące ognie.djvu/347
Ta strona została skorygowana.
285
CIENIE... CIENIE...