Strona:F. Antoni Ossendowski - Gasnące ognie.djvu/349

Ta strona została skorygowana.
287
CIENIE... CIENIE...

wszystkiem giełda, — Prawda leży jeszcze głębiej niż ruiny Neniwy i Babilonu.
Może już nawet umarła ona, a resztki jej wyrzucili mułłowie, ci, którzy za dobrą zapłatę kojarzą ohydne małżeństwa „mutta“ — na godzinę, na miesiąc lub na rok, pobierając za to połowę wiana, wypłacanego oblubienicy przez przygodnego małżonka bronzowego, czarnego lub białego...
Jednak powtórzył słowa moje Beduinom, a ci znowu cmokali ciemnemi wargami i kiwali głowami.
Autobus zaryczał ochryple.
Pożegnaliśmy Beduinów i wyszliśmy z bramy Kasr el Rutba.
Ciemna noc wisiała nad pustynią. Na horyzoncie strażnicze Fordy snopami projektorów lizały niewidzialne wydmy, wąwozy i zbocza okolicznych gór; za niemi kilka prywatnych maszyn zdążało ku Damaszkowi.
Za mknącemi smugami świateł popędził natychmiast autobus Nairna.
Znowu męczeńska noc bezsenna.
Chrapią „tommy,“ od czasu do czasu jęczy kupiec z karbunkułem, wzdycha Arab — policjant i mruczy przez zęby:
La Illa Illah Allah u Mahomed rassul Allah-Allah Akbar!
Byłem zdumiony, że „syed“ nie zapomniał jeszcze nagminnej modlitwy do swego „świętego“ przodka.
Z radością powitałem zaraz po wschodzie słońca zjawiające się na prawo uskoki Dżebel Kalamun, a wkrótce potem ciemną plamę oazy Damaszku na horyzoncie.
Stanąwszy w hotelu arabskim, poleconym mi jeszcze w Bagdadzie, czułem się bardzo szczęśliwy po rzeczywiście nużącej podróży w autobusie.
Nie mogłem poświęcić zbyt dużo czasu Damaszkowi, najpierw dlatego, że nie było tu już nigdzie sławnych szabel i handżarów ze stali damasceńskiej, a potem, że miałem jeszcze w projekcie spory szmat drogi, zanim ujrzy mnie pokład statku francuskiego.
Przebrany, wykapany i wyświeżony wychodzę na zwiedzenie miasta.
Znam już Damaszek, poznałem go już w Warszawie.