W mieście — nic ciekawego. Para meczetów, obszerne i pouczające muzeum syryjskie, ulice, otoczone szybko znikającemi domkami tubylczej architektury i zabudowujące się żelazo-betonowemi gmachami francuskiemi.
Żałośnie wśród nich wygląda dawna siedziba tureckiego gubernatora-„serail“ w centrum miasta; na „Place des canons“ — mały ogródek publiczny i główna „atrakcja“ Bejrutu — „drzewo śmierci“.
Na tem drzewie za panowania Turków zawsze ktoś wisiał.
Teraz ścięto je, a ludziska gapią się na gruby pion, który puszcza nowe gałązki, jak gdyby, mówiąc:
— Nic nie wiem! Wszystko, o czem handlarze gadają po bazarach, — to zwyczajne plotki...
Jednak Syryjczycy i Druzowie dobrze pamiętają o „drzewie śmierci“ i wzdychają nieraz, przypominając sobie tych, którzy zginęli na jego gałęziach.
W Jerozolimie moi znajomi polecili mi hotel „Metropol“.
Okazało się, że właścicielami jego są pp. Blaich und Unger — naturalnie Niemcy.
Goście — również niemal sami Niemcy.
W hotelu — moc dzienników niemieckich: Berliner Tageblatt, Börsen-Kurier, Handels-Gazette, Frankfurter Zeitung, Vossische Zeitung...
Nie żałuję, że stanęłem w tym hotelu. Porządnie utrzymany, czysty. Służba tresowana i nie ciągnąca niesytej łapy za każde mrugnięcie powiek.
Ale to wszystko drobiazg! Były tam też inne rzeczy, o których wspominam z przyjemnością.
W sali jadalnej naprzeciwko mnie siedział wysoki, chudy, już siwiejący gentleman, niezawodnie Anglik.
Przyglądał mi się bacznie, a później skinął na kelnera — uprzejmego Niemca i posłał go do biura hotelowego. Kelner powrócił i podał mu jakąś kartkę.
Anglik, przeczytawszy ją, z ciekawością spojrzał na mnie. Zrozumiałem, że dowiedział się o mojem nazwisku i spostrzegłem, że się chce ze mną poznać.
W tej chwili przy sąsiednim stoliku usiadł młody blondyn, o śmiałej, rozumnej twarzy.