dom kolonisty, obora, kurnik, sad owocowy, dalej — ogród warzywny, winnica, pola z roślinami dla paszy bydła, w najszerszej części sektora — pola uprawne dla zboża wszelkich gatunków.
Urodzaj kolonji, po odtrąceniu na potrzeby ludności, zostaje sprzedawany, zyski zaś idą na nowe inwestycje i do podziału pomiędzy członków kooperatywy.
Kolonja ta, założona zaledwie przed ośmiu laty przez amerykańskich Żydów dla najbiedniejszych rodaków swoich, już prosperuje, a dobrobyt spostrzec można nietylko w rozbudowie osady, w czystości domów, pięknem bydle, ale i w spokojnym wyrazie twarzy osadników a także, w zdrowych i wesołych dzieciach ich.
Każdy z nich jest pewny jutra. Kolonista wie, że na wypadek choroby jego lub innego pracującego członka rodziny społeczeństwo dopomoże mu, delegując na jego pole potrzebną ilość rąk roboczych. To samo dzieje się w razie choroby konia lub wołu, bo osada wypożyczy mu bydło pociągowe.
Kooperatywa jest przezorna i ostrożna. Gospodarstwo prowadzi pod kierownictwem doświadczonego instruktora, młodzież wychowuje na rolników; bydło ubezpieczyła dobrze, nabyła wspaniałe byki — produktory, najnowsze narzędzia i maszyny rolnicze.
Zostaliśmy zaproszeni do domu jednego z kolonistów.
Jest to Żyd polski ze Stryja. Nazywa się Śliwka. Mały, ogorzały, dobroduszny i dziwnie spokojny. Mówi po polsku źle, ale chętnie. Prowadząc nas, skinął na sąsiada — wysokiego, prawie czarnego od słońca, brodatego olbrzyma z synkiem na ręku.
Wchodzimy do małego czystego domku, w którym pachnie pomarańczami, miętą, miodem i kwiatami.
Spotyka nas żona p. Śliwki — młoda kobieta, o otwartej, inteligentnej twarzy. Miła niespodzianka!
Pani Śliwkowa pochodzi również z Polski, a mówi po polsku doskonale. Podczas wojny była siostrą miłosierdzia w szpitalu.
Nie chce nawet słyszeć, żebyśmy wyszli bez herbaty, i natychmiast zaczyna się krzątać.