Strona:F. Antoni Ossendowski - Gasnące ognie.djvu/382

Ta strona została skorygowana.
316
GASNĄCE OGNIE

Wkrótce na stole zjawiają się filiżanki, biszkopty angielskie, konfitury, kosz z ogromnemi brzoskwiniami i winogrona z własnej winnicy.
Pani Śliwkowa wypytuje mnie o Polskę i cieszy się, że Rzeczpospolita rozwija się i potężnieje tak szybko.
Podczas rozmowy wzrok mój pada na portrety Mozarta i Bethowena, zawieszone na ścianie. Gospodyni przyłapuje moje spojrzenie i objaśnia mi:
— Gościliśmy u siebie moje siostry, które w tym roku ukończyły konserwatorjum w Berlinie. Mamy nadzieję, że doczekamy się z nich pociechy, bo obie posiadają duży talent muzyczny!
Nagle mój towarzysz, mecenas Waschitz, człek dowcipny i wesoły, parska głośnym śmiechem. Spogląda na mnie i mówi:
— Niech-no pan zapyta tego olbrzyma o nazwisko jego!
Kolonista już z trudem wysławia się po polsku, chociaż pochodzi z Dąbrowy Górniczej, którą opuścił jednak dość dawno.
— Jak nazwisko pana? — pytam.
— Och! Pan będzie się dziwił, gdy jo usłyszy! — odpowiada, wybuchając swobodnym śmiechem. — Nazywam się „Ben-Brak“! Cha! Cha!
Waschitz objaśnił tę zagadkę.
Ben-Brak oznacza „syn błyskawicy“.
— Tak... tak... Syn błyskawicy! — powtórzył, zanosząc się od śmiechu olbrzym. — Niech pan patrzy na mnie dobrze! Ja i... cha! cha! — Syn błyskawicy!...
Istotnie nie mogłem wstrzymać się od uśmiechu.
Ten ogromny, niezgrabny wieśniak, opalony na węgiel i brodaty, miał taką łagodną, spokojną twarz i takie dobrotliwe, ironiczne oczy, że niczem nie zdradzał pochodzenia swego od błyskawicy.
— Ben-Brak — dobry człowiek, zacny i wierny przyjaciel! — rzekła pani Śliwkowa, dolewając mu herbaty i nakładając na talerz brzoskiwinie. — Bardzo się lubimy!
— Ben-Brak jest człowiekiem sprawiedliwym, żyjącym wedle zakonu... — dodał gospodarz, a olbrzym, posłyszawszy to, wstydliwie opuścił oczy i pocałował tulącego się do niego synka.