Strona:F. Antoni Ossendowski - Gasnące ognie.djvu/53

Ta strona została skorygowana.
37
PIERWSZE WRAŻENIA

swój styl i wdzięk. Wszędzie tkwią policjanci-Arabowie w hełmach i mundurach „chaki“ z numerkami mosiężnemi na kołnierzach i z białemi maczugami w opalonych dłoniach.
Mój szofer zatrzymał się nagle i mówi do mnie:
— Palarnia wschodnia...
— Znam to z Maroka, Sudanu i Bombaju — odpowiadam.
— Pan może tu zamówić tańce... Piękne tancerki, młode... — usiłuje skusić mnie Arab.
— Proszę jechać dalej! — wołam niecierpliwie.
Ruszamy, lecz po chwili samochód znowu staje.
— Największy sklep z dywanami i starożytnościami wschodniemi — objaśnia szofer.
— Nie mam zamiaru nic kupować — bronię się. — Chcę zwiedzić Jaffę...
— Pan nie potrzebuje nic kupować... Warto obejrzeć! — nalega szofer i już otwiera drzwiczki.
Poważny kupiec robi salam i kłania się nisko.
Wchodzę do wnętrza sklepu. Pachnie stęchlizną zleżałych tkanin, kurzem i trochę piżmem, najlepszym środkiem ochronnym na mole i szczury.
Zresztą panuje tu przyjemny chłodek, który jest bardzo pożądany, bo dzień — słoneczny, skwarny, coś około 52 stopni Celsjusza.
Wycieram spocone czoło i rozglądam się ostrożnie, aby zbytnio nie zachęcić kupca.
Oznajmiam mu wręcz, że nic nie kupię.
Arab uśmiecha się łagodnie i klaszcze w dłonie.
Chłopak w białym, powiewnym burnusie stawia przede mną mały stolik, a po chwili tacę z zimną wodą sodową i lodami.
Znam się na etykiecie wschodniej, więc z apetytem zjadam lody i popijam wodę, patrząc na kobierce, makaty i haftowane pasy, rozkładane przez kupca.
— 100 funtów! 80! Pięćdziesiąt! A to za bezcen — bo tylko trzydzieści! Mogę sprzedać nawet na raty... Wyślę panu do Warszawy... Mam tam klientów... „Gawaritie pa ruski?“
Objaśniam, że te czasy, gdy Polacy musieli mówić „pa-ruski“ minęły bezpowrotnie. Arab słucha uważnie, wzdycha nagle i szepce: